Dziś został pochowany mój najdroższy przyjaciel.
W poniedziałek po egzaminach zawodowych w szkole, której był dyrektorem, wracał do domu. Jechał ze swoją córką Asią. Nagle zjechał na pobocze, wprost w głęboki rów, a auto uderzyło w betonowy przepust. Marek zginął na miejscu, Asia o własnych siłach wydostała się na zewnątrz. Nadal jest w szpitalu... a przy niej Ela – jej mama.
Ubiegłej soboty mieliśmy ich odwiedzić, wspólnie oglądać zdjęcia z Indii, zasiedzieć się do późnej nocy, jak zwykle. Nie udało się. Pracowałam do późna, nie mogłam poprzestawiać godzin. Dzwonił do mnie jeszcze w piątek, rozmawialiśmy o pracy... o sobocie... był smutny, zmęczony.
Marka znałam od 2005 roku. Niedługo, ale wystarczyło, by bardzo zmienić moje życie. Kiedy byłam na niego zła, nazywałam go „misjonarzem”. Za wszelką cenę próbował mnie „uratować”. Palcem wskazywał osoby, miejsca, zdarzenia najważniejsze, na których miałam się skupiać. Mimo mojego buntu, dziś mogę powiedzieć, że On – ostoja spokoju, ten spokój wlał we mnie. „Nawracał” nie tylko mnie.
Marka można było bardzo lubić lub nie. Trzeba było dobrze się wsłuchać w to co mówi, by przypadkiem się nie obrazić. Mówił symbolami i nie chciał krzywdzić. I... co jest już bardzo rzadkie w obecnych czasach – był bezinteresowny.
Był najlepszym managerem. Dzięki niemu po długim okresie zajmowania się ilustracją dziecięcą wróciłam do projektowania wnętrz. Uwierzyłam, że potrafię to robić i dam sobie radę. I tak też się stało. Do końca interesował się tym, co robię. Bardzo się przejmował, jeśli miałam jakieś kłopoty z nieuczciwymi klientami. Podsyłał mi wówczas innych, bym mogła szybko zapomnieć o porażce. Dzięki niemu zaczęłam wystawiać swoje prace. Nabrałam śmiałości...
Był poławiaczem pereł, łowcą talentów. To był jego największy talent. Wyszukiwał ludzi o różnych zdolnościach, wyciągał ich za uszy do światła, spotykał ich ze sobą, łączył ich we wspólnych pasjach i dalej toczyło się to już samo. Co jakiś czas wpadał i pytał, jak sobie radzą. Zawsze pogodny, pozytywnie nastawiony...
Amelia bardzo płakała za swoim ukochanym wujkiem. Nadal nie może uwierzyć, że on już nie zobaczy, jak ona świetnie jeździ na rowerze. Chciała mu pokazać podczas swoich urodzin... Była jego „niebieską rybką” podczas każdych wakacji, kiedy to okupowali wspólnie wszystkie baseny. Ostatnio przekomarzali się:
- Jola... Jola... - wołał Marek.
- Zenek... nie jestem Jola – odpowiadała ze śmiechem Ami.
Od czterech dni nie znajduję miejsca. Ale cóż ja... co ma powiedzieć Ela i Asia, Marka mama, Marka siostry: Bożenka, Ania, Renata, Beata...
Proszę Cię Panie
w ten mroźny czas,
kiedy serce wypala
przerębel na jeziorze,
dotknij swą dłonią
zgarbionych pleców Anioła,
zaskocz go, zadaj pytanie,
na które brak odpowiedzi,
daj prztyczka w nos
i postaw przed nim
mąkę, jaja, miód,
sypnij garść cynamonu
imbiru i goździków.
Każ czarować dłońmi
anielskie zastępy,
by ich zapach wypełnił
zakamarki nieboskłonu,
by nie mógł potem zasnąć.
Nigdzie nie odchodzę.
Dojrzewam jak jabłko,
które położyłeś na ławce.
Jeszcze się zarumienię...
R.I.P. ...
ReplyDeleteWyrazy współczucia dla Was wszystkich.
what if he is an angel surrounding you with his care and love still ?
ReplyDeleteMay the soul rest in peace.
Warm embrace,
take care love,
Bhagya Shree
Bardzo mi przykro
ReplyDeleteDorotko...ja znam i nazwisko jak i twarz tego człowieka....nie wiem jak mogę Cie pocieszyc...jest mi bardzo przykro,serdecznie pozdrawiam
ReplyDeleteUtulam Cię, Doroto. Serdeczności.
ReplyDeleteZdążył zrobić wiele dobrego. To wszystko żyje w ludziach.
ReplyDeleteNo to niech pada deszcz, dopóki trzeba.
Pozdrawiam serdecznie
przykro mi, współczuję :(
ReplyDeleteDorotko - tak rzadko zaglądam na blogi, ze dopiero teraz przeczytałam. I choć też zetknęłam się tylko z Nim to bardzo ciepło wspominam to poznanie. Jak przykro. Pozdrawiam Cię serdecznie. Wyemigrowana Wrzosowa
ReplyDelete